Dziś rano wydarzyło się coś bardzo podejrzanego. Obudziłam się... i było cicho. 😳
Nie taka „cisza przed burzą”, tylko taka spokojna, chłodna, rześka cisza, która mówi: „jeszcze masz chwilę dla siebie, zanim dzień się rozpędzi”.
Nie to, żeby świat się przez noc zmienił (wróżka nadal nie spłaciła kredytu i nie posprzątała kuchni – chociaż bardzo na nią liczyłam), ale... coś w powietrzu było inne. Spokojniejsze. Świeże. Rześkie. Taki poranek, który nie wrzeszczy „musisz być produktywna!”, tylko cicho szepcze: „chodź, pogapimy się razem w niebo”.
Spojrzałam przez okno – prawie bezchmurne niebo, słońce nieśmiało zagląda przez firankę, powietrze pachnie trochę jak jesień, trochę jak wiosna. Tylko UK potrafi tak pomieszać pory roku w jednym poranku 😅
Zrobiłam sobie kawę – czarną jak moje poczucie humoru po nieprzespanej nocy – narzuciłam na ramiona koc i wyszłam do ogrodu. Nie po to, żeby coś przemyśleć czy rozkminić. Po prostu… usiąść.
I wtedy wydarzył się cud: nic się nie działo.
Nie leciał samolot. Nie przejeżdżała śmieciarka. Nawet sąsiad nie odpalił swojej kosy spalinowej (co, przysięgam, zazwyczaj robi zawsze wtedy, kiedy tylko siadam z kawą – podejrzewam, że ma jakieś czujniki na moją czajnikową aktywność 🙄).
I nagle zrobiło się tak... spokojnie. Cicho.
Siedzę. Siorbię kawę. I patrzę w niebo.
W domu cisza. Konrad jeszcze w łóżku (halleluja za poranki, kiedy nie budzi mnie jego „nie chcę iść dzisiaj do szkoły!”... tylko mówi to dopiero po wstaniu 😉).
I przez te kilka minut było tak, jakby czas się zatrzymał. Tylko ja, kawa, koc i niebo.
I to właśnie wtedy do mnie dotarło: niebo nie pyta mnie, czy mam plan dnia.
Nie przypomina o mailach, praniu, Etsy, kursie rozwojowym, który znowu czeka na moją uwagę. Nie ocenia, nie pogania, nie wymaga. Po prostu jest.
I ja też mogę po prostu być.
Nie analizować. Nie planować. Nie udowadniać, że ogarniam wszystko (bo wiadomo, że nie ogarniam – i to jest okej 💁♀️).
Wystarczyło 7 minut. Tak, liczyłam. Siedem minut, w których niebo zrobiło mi reset lepszy niż cały kurs mindfulness.
To wszystko, co miałam w głowie jeszcze wczoraj – „muszę schudnąć”, „czemu znowu nie wrzuciłam wzoru na Etsy?”, „czy ja się kiedyś ogarnę?” – rozmyło się w tym błękicie.
Nie zniknęło. Ale stało się... lżejsze.
Nie, nie schudłam nagle czterdziestu kilo od patrzenia w chmury (choć gdyby tak działało, to ja bym z tej ławeczki nie schodziła 😜). Ale w środku – zrobiło się spokojniej.
💭 Dziś pomogłam sobie... patrząc w niebo.
Nie zrobiłam listy zadań. Nie przebiegłam maratonu (ba! nawet nie podeszłam do skrzynki na listy – znaczy tego otworu w drzwiach, co czasem wpuszcza rachunki, a czasem promienie słońca 🌞).
Ale dałam sobie chwilę. Taką prawdziwą. Bez spiny, bez celu, bez „produktywności”.
I może właśnie o to chodzi w tym całym "dbaniu o siebie", o którym tak teraz głośno.
Może nie zawsze musi to być joga, aromaterapia czy medytacja z aplikacją.
Może czasem wystarczy wyjrzeć przez okno. Usiąść. Znaleźć swoją chmurkę. I pozwolić sobie po prostu być.
Spróbuj.
Zrób sobie kawę. Zawin się w koc. I pogap się w niebo.
To Twoje małe „nic”, które może zrobić dla Ciebie bardzo dużo. 🌈
Z całego serca życzę Ci dziś choć jednej spokojnej chwili tylko dla siebie.
Niech Twoje niebo – to za oknem i to w duszy – będzie dziś łagodne, błękitne i kojące 💙
Ściskam Cię mocno,
Kasia ☕🌤️✨