Ostatnio obejrzałam film, który zatrzymał mnie w pół kroku. Był jak powiew wiatru, co nagle porusza firankę i wpuszcza do pokoju inne światło. Mówili w nim o tym, że dziecko jest naszą karmą. I nagle wszystko, co robiłam od dawna - te małe praktyki, które ratowały mnie w codziennym chaosie - nabrało głębszego znaczenia.
Bo ja już od lat mam swój sposób. Gdy syn wpada w emocje, powtarzam w myślach Ho’oponopono: „kocham cię, dziękuję, kocham cię, dziękuję”. Głaszczę go dłonią po plecach i po głowie, wzdłuż tej linii, którą w medycynie chińskiej nazywa się meridianem głównym, a w praktyce Kodu Emocji dr. Nelsona dotyk tego miejsca pomaga w uwalnianiu nagromadzonych emocji. To jest tak, jakby przez ten prosty gest przeze mnie przepływał spokój, jak strumień, który koi rozgrzany kamień. On się uspokaja, a ja razem z nim.
Kiedyś robiłam to po prostu dlatego, że działało. Teraz wiem, że to nie był przypadek. To była moja karma, moja dusza podpowiadała mi kroki, które mam wykonać. A film tylko otworzył oczy i nazwał to, co już od dawna żyło we mnie.
Ale zanim w ogóle zaczęłam mój rozwój osobisty, moje rodzicielstwo wyglądało inaczej. Mam jeszcze dwoje starszych dzieci - córkę i syna. I przyznam szczerze, że tamten czas był burzliwy, pełen chaosu i nerwów. Dorastanie nigdy nie jest łatwe, a u nas doszły jeszcze zmiany szkoły, języka, środowiska. Każde z nich przyniosło mi swoją karmę w postaci nastoletnich buntów, nieporozumień, trudnych decyzji. Wtedy często reagowałam impulsywnie, chciałam ich prowadzić na siłę, mówiłam: „zrób tak, nie rób tak”. A oni i tak wybierali po swojemu. I dziś rozumiem - tak właśnie miało być. Ich dusze wiedziały, czego potrzebują doświadczyć.
Dziś oboje są już dorośli, wyprowadzili się, budują własne życie. I choć widzę, że czasem jest im ciężko, to zamiast kontrolować, zamiast naciskać, uczę się ufać. Praktykuję Ho’oponopono także dla nich, wysyłam im miłość. 🌸 I zauważyłam, że im więcej puszczam, im mniej „muszę”, a więcej kocham - tym bardziej nasze relacje miękną. Patrzę, jak tworzą swoje środowiska, przyjaciół, partnerów, jak podejmują decyzje. Jestem z nich dumna. Widzę, że moja praca - ta wewnętrzna, w ciszy - naprawdę przynosi owoce.
A potem pojawił się ich młodszy brat. Konrad, który przyniósł ze sobą autyzm. I właśnie on, w całej swojej wrażliwości, stał się kolejną wielką lekcją karmy. To on sprawił, że zaczęłam szukać, rozwijać się, praktykować inaczej. Bo kiedy moje starsze dzieci uczyły mnie cierpliwości w burzach nastoletnich, Konrad nauczył mnie ciszy, obecności i innego rodzaju miłości - tej, która nie pyta, nie stawia warunków, tylko jest.
Dopiero dziś widzę, że to wszystko było po coś. Tamte burze, te późniejsze trudności, moje poszukiwania - wszystko miało mnie doprowadzić do miejsca, w którym jestem teraz. Do zaufania, że każde dziecko niesie swoją drogę. Do pokory wobec życia, które nie zawsze układa się po mojej myśli. I do świadomości, że cała ta droga to nie kara, tylko dar. To moja karma.
Karma nie jest dla mnie już słowem straszakiem. To nie wyrok. To jak ogród, w którym każde moje słowo, każdy gest i każda myśl są ziarnami. Jeśli sieję nerwy - rosną burze. Jeśli sieję miłość - rozkwita cisza. I to widać natychmiast w relacji z dzieckiem, bo ono jest jak lustro, które odbija mnie bez filtra.
Czasami mam wrażenie, że wszystkie dzieci, niezależnie od tego, jakie są, przynoszą nam swoją karmę. Zdrowe, zbuntowane, wrażliwe, uparte - każde. Dziecko, które trzaska drzwiami, uczy nas puszczać kontrolę. Dziecko, które płacze, bo coś mu nie wychodzi, pokazuje nam, jak wspierać bez oceniania.
Dziecko, które ma swoją pasję i nie chce słuchać rad, uczy nas pokory i zaufania, że ich dusza sama wybierze właściwą drogę.
I może właśnie o to chodzi. Żebyśmy jako rodzice nie tylko wychowywali, ale i uczyli się od naszych dzieci. Żebyśmy zobaczyli, że ta więź to nie przypadek. To spotkanie dusz, które już się znały i które razem przyszły przejść lekcję miłości.
Dziś wiem, że moja rola nie polega na tym, by układać moim dzieciom życie. Moją rolą jest być - ze światłem, które mogę trzymać, gdy oni idą swoją drogą. Nawet jeśli jest kamienista, nawet jeśli czasem z niej spadają. To ich droga, a moim zadaniem jest wysyłać im miłość i ufać, że wiedzą, co robią.
I tak właśnie rozumiem dziś karmę. Nie jako ciężar, ale jako światło. Nie jako kajdany, ale jako most. I choć nie zawsze jest łatwo, czuję, że to spotkanie z moimi dziećmi - każdym z osobna - jest największym darem mojego życia.
Każde dziecko to dar, każda relacja to lekcja.
Ściskam Cię mocno,
Kasia 💖